Mówi Aśka:
Rok 1999
Swoją działalność zakończył kabaret Potem. Urodziłam córeczkę i z mocnym postanowieniem, że już nigdy więcej kabaretu, siedziałam w domu i zajmowałam się wychowywaniem dziecka na ludzi. Kamol nie stał bezczynnie, bo w tym czasie założył kabaret HiFi, którego działalność miała trwać tylko 3 lata, ale co dalej? W głowie Kamola cały czas błądziła myśl o założeniu kabaretu na stałe, ze mną właśnie. Ja się zapierałam nogami i rękami. Nie… rękami i nogami.
Rok 2001
Nadal się zapieram, choć dziecko powoli wychodzi na ludzi. Nie wierzyłam i nie chciałam wierzyć, że sobie poradzimy. Bałam się porażki, wydawało mi się niemożliwe stworzyć zespół, który po kabarecie Potem mógłby choćby dorównać jego geniuszowi. Czy potrafimy napisać teksty, oj pisać tak, ale jeszcze żeby były dobre… Przez lata trwania kabaretu Potem żyliśmy jak pączuszki w maśle, w komforcie posiadania rewelacyjnego lidera - Władek Sikora, który nas prowadził ale też uczył. Na nasze szczęście razem z Kamolem zawsze uczestniczyliśmy w działaniach okołokabaretowych, angażowaliśmy się w co się tylko dało. Po koncertach nie szliśmy spać, ale do rana rozmawialiśmy z Sikorem o naszej pracy. Trochę plotkując o innych, a trochę snując plany na przyszłość, wymyślaliśmy tematy kolejnych programów. Dlatego z Kamolem siłę i ogień w głowach mieliśmy. Moje lęki dotyczące rozwoju sytuacji w Hrabi były jednak nadal silne. A co się stanie jak ludzie zaczną mówić „Potem było lepsze…” albo co gorsze „Po co wrócili i zepsuli mit?”. Cała masa moich pytań i wątpliwości. Ale Kamol się nie bał, zapewniał, że ma już dla nas młodego pianistę - Łukasza. Hm… młody pianista, i to ma być zysk? - myślałam. A doświadczenie? Przekonała mnie ostatecznie obietnica Kamola, że będziemy działali bardziej lokalnie, bez rzucania się w wir koncertowo-telewizyjny. Pomyślałam: mało koncertów – mały wstyd. I się zgodziłam.
Rok 2002/2003
Jak tylko się zgodziłam, od razu przestraszyłam się swojej decyzji. No, ale machina ruszyła, Krzysiek wsiadł do pociągu relacji Białystok-Zielona Góra i zaczęły się próby. Głównie w domu Kamola, w słynnych już Cigacicach. Pierwszy skład: Aśka Kołaczkowska, Dariusz Kamys, Łukasz Pietsch i Krzysztof Szubzda. Później spotykamy się ponownie i w listopadzie 2002 roku w zielonogórskim klubie „U Ojca” odbywa się premiera naszego pierwszego programu „Demo”. Cieszyliśmy się jak głupki widząc, że ludzie się śmieją. Wydawało się, że po latach występowania w kabarecie, zwłaszcza Potem, nie powinno nas to dziwić ani cieszyć. A jednak. Łukasz skomponował piosenki i bardzo mi się podobały. Ciężko było na początku porzucić chęć porównywania nas do Potemów. Dlatego nie walczyłam z tym uczuciem tylko porównywałam. Stałam, patrzyłam i porównywałam. Albo też siedziałam i porównywałam (jechałam też). Wyszło mi, że Łukasz pisze zupełnie inne melodie, inne kompozycje, co może być kolejnym elementem, który nas odróżni od reszty. Wieeem wieeem, odróżniał nas sam fakt posiadania pianisty, którego obecność w kabarecie to ostatnio sprawa ekskluzywna i robiąca silne wrażenie na widzach. A jeszcze sobie wykoncypowaliśmy żeby Łukasz również grał jako aktor. Obecnie to jeden z mocnych punktów Hrabi. Łukasz jako pianista nagle i niespodziewanie zaczyna być aktorem, a jednocześnie nikt nie wymaga od niego cudów i odbierany jest na innych falach. Fajne zajęcie - bo to, o co się czepiają każdego z nas, Łukasza to w ogóle nie dotyczy.
Wróćmy do premiery pierwszego programu. Każde z nas wyszło z klubu „U Ojca” ściskając w dłoni pięćdziesiąt złotych. Nie mogłam uwierzyć, że zarobiłam pieniądze na swoich wygłupach. Od 3 lat pierwsze zarobione pieniądze. Małe, ale jednak. Program graliśmy dość rzadko, okazało się bowiem (na szczęście), tylko dzięki niektórym organizatorom, którzy współpracowali z nami jeszcze za czasów kabaretu Potem. Czyli z litości. I ciekawe zjawisko zaobserwowaliśmy, że wcale nie jest tak, że fani Potem przenieśli swoją miłość na Hrabi. Od lat z sukcesami na scenie kabaretowej działały już genialne: kabaret Ani Mru Mru oraz kabaret Moralnego Niepokoju. A my musieliśmy zaczynać niemal od początku. Odnosząc się do mojej uwagi „na szczęście”, muszę powiedzieć, że absurdalnie może, ale dało nam to kopa do pracy, z pokorą i poczuciem, że coś tam sobie nóżką grzebiemy na scenie i nie ma w tym cienia pretensji do bycia w centrum uwagi. W niezmienionym składzie graliśmy do lipca 2003 roku, booo…
2003 rok
Wtedy to Krzysiek postanawia opuścić kabaret Hrabi. Ożesz… Szok, autentyczne łzy i pytanie „dlaczego?”. Krzysiek nam to wytłumaczył, a potrafi to robić dobrze więc odnieśliśmy się do jego decyzji z pełnym szacunkiem i zrozumieniem. Nie było żadnych sporów i rozstaliśmy się w zgodzie. Odejście Szubiego przeżyliśmy mocno jako stratę, ale po otarciu łez zaczęliśmy się rozglądać za kimś nowym. Lista była długa, wybór padł jednak na Bajera, czyli Tomka Majera, który zaplątał się w Warszawie w osiedlowym domu kultury. Tomka znaliśmy z Zielonej Góry z czasów gdy współpracowaliśmy w naszym ukochanym klubie „Gęba”. Tomek się zgodził a jego pierwszy z nami występ odbył się we wrześniu 2003 roku w DK Śródmieście w Warszawie. Już w nowym składzie zabraliśmy się za pracę nad nowym programem „Terapia” i już w grudniu 2003, w DK Dorożkarnia w Warszawie odbywa się premiera „Terapii”.
Kochamy plotki o nas – dlatego komentarz jaki pojawił się po wejściu Bajera do składu Hrabi był cudowny: „Albo Bajer odejdzie, albo go Kamol wyrzuci”. Śmialiśmy się, a najbardziej sam Bajer, do dziś dręczymy go żartami na ten temat. Ale wyrzutów nie mamy, bo Bajer drze łacha z nas w sposób chyba najbardziej bezlitosny. I za to go kochamy. Nasz Orangutang. (‘g’ na końcu jest celowe).
2004 rok
Ten rok należał w całości do programu „Terapia”. Rozkwitając poczuliśmy, że program jest dobry, pojawiła się też wiara, że być może uda nam się znaleźć swój własny sposób wyrażenia siebie na scenie. Bajer zasymilował się z nami bardzo szybko a w formule kabaretu znalazł swoje własne miejsce. Ucieszyło nas, bo okazał się typem scenicznym, którego bardzo potrzebowaliśmy. Taki wielki chłop, z dzikim ryjem ale jednocześnie łagodnym, miał w sobie coś z panicza. Pasował do nas a jednocześnie był i jest indywidualnością. Rok 2004 to dla nas pasjonujące podróże po Polsce z programem „Terapia”, który okazał się niemal przełomowym w naszej historii. Pojawiły się też pierwsze problemy. Używaliśmy mikrofonów nagłownych, tzw mikroportów, które akustykom lokalnym sprawiały ogromne problemy. Zdarzyło się parę koncertów zepsutych przez akustyka, a moment w którym powiedzieliśmy sobie „dość” to koncert w Lublinie, który polegał na tym, że nas kompletnie nie było słychać, choć darliśmy się do mikrofonów ile sił w płucach – mogliśmy szeptać albo zająć się czytanie gazet. Wracaliśmy autem w milczeniu, jeden coś tam cicho jadł, drugi siorbał nosem, trzeci prowadził, i nagle się odezwałam: „Musimy mieć swojego akustyka”. Niemal z miejsca zaczęliśmy działać, dwa albo trzy dni później mieliśmy swojego akustyka, który został również naszym menadżerem. Z Tomkiem pracowaliśmy dwa lata, aż do końca programu „Pojutrze”. Rok 2004 to rok, w którym dojrzewająca w nas polityka naszego kabaretu, obiera konkretną formę i powstaje strategia wobec nas samych, wobec organizatorów imprez i co najważniejsze wobec telewizji. To czas, w którym zauważamy wyraźniej niż kiedykolwiek, że telewizja nie jest źródłem sukcesu i jeśli pokazać się w TV to tylko z całym programem. I nagraliśmy nasz pierwszy program telewizyjny (Terapia). Mieliśmy przy okazji refleksję, że chwała Bogu nie pokazaliśmy w telewizji „Demo”, bo to mogłoby nas złamać. Byłby to tragiczny falstart. Dlatego apel do młodych kabaretów – nie za wcześnie, nim zbuduje się w Was własna wartość i profesjonalizm. Inaczej się rozpadniecie, w lepszym (?) razie będziecie grać na festynach.
2004/2005 rok
Jeszcze graliśmy „Terapię” a już przygotowywaliśmy kolejny program. Świeci nad nami idea potemowska co rok nowy program. I nie ma od tego odejścia. Zastanawiając się nad tym co teraz będziemy wystawiać wybór padł na „Hrabi Dracula”. Pomysł, który ciągnął się za nami od czasów kabaretu Potem, całość o straszeniu. Wiedzieliśmy, że może to być coś barwnego i żywiołowego. Realizujemy pomysł wzajemnego przeplatania się wątków i postaci przez cały program. Wrzaskliwy Bodek ze skeczu „Dusza towarzystwa” pojawia się w skeczu „Gadułki Pączuszka” (tzw. Dziubas). Żółty szaliczek wampira Izydora dziergany jest przez wspomnianego Pączuszka w skeczu „Gadułki Pączuszka” itp… Program był gotowy w 2004 więc datę „Hrabi Dracula” ustalamy na 2004 rok.
Jak wspominamy pracę nad tym programem to łapiemy za głowę. Fatalnie nam szło, na pierwszych próbach wciąż się kłóciliśmy, głównie ja z Kamolem. Traciliśmy czas na spieranie się czy on ma spojrzeć w lewo czy w prawo i czy ona powinna mieć w ręce te kwiaty i czy to aby nie zbyt nachalny żart. Na jedną taką pierdółkę potrafiliśmy stracić 2 godziny. Bajer i Łukasz w tym czasie próbowali udawać, że świat jest normalny i że chyba trzeba zaparzyć herbaty. Parzyliśmy, ale nic nie pomagało. Przymiarki wystawiliśmy nie znając wszystkich tekstów, w drugim skeczu dostałam migotania przedsionków i myślałam, że zaraz umrę, w myślach podejmowałam decyzję o przerwaniu spektaklu by wezwać pogotowie. Nie wiem co, czy moja natura kobiety przekonanej o tym, że wie wszystko, w każdym razie coś sprawiło, że nie przerwałam przymiarek i po paru minutach mi przeszło. Uff – pomyślałam – ale byłaby siara.
Do premiery zaś przygotowaliśmy się idealnie, ryliśmy godzinami żeby nie dać się złapać na chęć zbędnych dyskusji. Program niezwykle trudny, bogactwo strojów, mnóstwo efektów, najbardziej przerośnięty pod względem ilości rekwizytów. Ale daliśmy radę i premierę wystawiliśmy w klubie „U Ojca” w Zielonej Górze. Z sukcesem po obu stronach. Publiczność też dała radę.
2005/2006 rok
Długie były spory jaki program tym razem zrobić. Ja byłam za tematem „Związki i rozwiązki”; wiadomo o czym. Kamol napierał na program dotyczący przyszłości. Łukasz i Bajer poparli Kamola w głosowaniu i tak oto oparliśmy program o wizję przyszłości. Tytuł programu został wybrany również drogą głosowania, padło na „Pojutrze”, rzucony przez Łukasza.
Wspomnę tutaj o naszej polityce wobec naszych programów ok.? Przeważnie graliśmy dwa jednocześnie, żeby uniknąć grania tego samego w danym miejscu. Posiadając dwa programy mogliśmy zagrać w konkretnym miejscu co najmniej dwa razy w roku. Graliśmy tak aż do momentu nagrania jednego (zwykle tego starszego) do telewizji. Gdy program ukazywał się w TV, natychmiast spadał z afisza. Myślimy, że to w porządku wobec widzów. Stare skecze są fajne i widzowie uwielbiają zobaczyć kawałek, który lubią, to naturalne i oczywiste, że cieszą się jak słyszą, że będzie coś, co widzieli w telewizji, albo opowiadał im znajomy. Ale jeśli na spektaklu obejrzą wyłącznie fajne, ale stare skecze… wyjdą z gorzkim poczuciem zawodu. Tak więc starocie i przeboje można i powinno się grać, ale raczej na bisy. Takie mamy przekonanie i tego się trzymamy.
2007 rok
Przyszedł czas na te moje związki. Tytuł musiał się zmienić, bo ktoś gdzieś napisał książkę „Związki i rozwiązki miłosne”. Kamol zaproponował „Kobieta i mężczyzna”, dobrze nam się kojarzyło z filmem Leloucha, ponadto na Pace’2007 przygotowaliśmy kabareton o tej tematyce i tytule, uznaliśmy go więc za odpowiedni. W ten sposób narodził się nasz najdłużej grany program.
Jak się przygotowujemy do premiery? Oczywiście najpierw przymiarki, które odbyły się 29 czerwca 2007 w Domu Kultury „Radomska” w Wawie. Już po przymiarkach czuć było, że program będzie dobry. Potem wakacje, mniej lub bardziej szalone, i we wrześniu praca nad premierą. Przecież wiadomo, że niektóre skecze trzeba wyrzucić a coś tam dopisać, choćby zapowiedzi, zmienić puentę, wymyślić sposób na piosenkę. No przecież nie może tak być, że któreś z nas wyjdzie na scenę i tak po prostu zaśpiewa. Coś się w piosence musi dziać. To wszystko robiliśmy w letnim domku naszego menadżera Grześka. Nareszcie mieliśmy okazję nie tylko pracować wiele godzin, ale też omawiać szczegóły jedząc śniadanie czy odpoczywając wieczorem na kanapie. Oj narodziło się wtedy parę pomysłów. „KiM” to jeden z naszych ulubionych programów. I niedługo trzeba będzie się z nim pożegnać, na zawsze awsze awsze, sze sze, e e.
2008 rok
Jesieniąą doznałam kontuzji kręgosłupa i musiałam zająć się swoim zdrowiem, osiadłam więc na półtora miesiąca w klinice w Bielsko-Białej. Tu chciałabym złożyć swoje podziękowania dla Adama Waśko (klinika Wasmed), który doprowadził mój kręgosłup do normy i zaczęłam funkcjonować. Dodam przy tym ciekawostkę, że regularnie niszczyłam swój kręgosłup w piosence „Łysy pan”, w której to szarpałam się z chłopakami i skakałam im do gardeł. Moja wina, moja wina. Po kręgosłupie, czyli w dwa tygodnie po powrocie z Bielska, w styczniu 2009 roku poszłam naprawiać kolejną rzecz, w warszawskiej klinice kardiochirurgii przeszłam zabieg na sercu. Niegroźny, ale jednak to serce. Pamiętam, że podczas zabiegu cały czas się czaiłam żeby poprosić lekarzy o kolejną dawkę „głupiego jasia”. Jak ja się teraz cieszę, że nie zrozumieli mojego bełkotu, wyszłabym przecież na ćpuna. Śmiało mogę wyjść na patafiana, ponurą zołzę, ale nie ćpuna.
Okres rehabilitacji (rok czasu) i niemożność obciążania mnie czymkolwiek spowodował, że pracę nad nowym programem przełożyliśmy na inny czas. Chłopaki zmuszeni byli grać beze mnie, ale dzięki ich hojności miałam na chleb, na wodę i na cebulę. Chłopaki mieli tylko na cebulę, o czym donosili mi widzowie z pierwszych rzędów. Co było robić? Musiałam wrócić na scenę, musiałam. A programu nowego nie mieliśmy, zresztą…
2009 rok
Skorzystaliśmy z propozycji Władka Sikory, który podarował nam swój program „Syf i malaria” - rzecz o katastrofach na scenie. Trochę musieliśmy i nadal musimy mocować się z tym programem, bo zwyczajny on nie jest. Program porąbany, bo nie dość że psuje się w nim wszystko i zalewają go wszelkie katastrofy jakie tylko mogą nawiedzić scenę, to jeszcze same skecze są nietypowe. Na początku mieliśmy wątpliwości grając skecz bez puenty. Trzeba mocnego charakteru żeby wytrzymać tę ciszę i czające się w oczach widzów pytanie „Dlaczego?”. Władek będąc pomysłodawcą i scenarzystą „Syfu i malarii” czuł obowiązek kontrolowania nas. Można z nim oszaleć, ale kochamy go jak człowieka, bo podobno nim jest. Poza tym to cyborg.
W przypadku „Syfu i malarii” nie było czasu na przymiarki, więc wystawiliśmy od razu premierę, dnia 7 stycznia 2009 roku w DK Świt w Warszawie.
W tym samym roku przygotowaliśmy program dodatkowy z naszym piosenkami (zebranymi z naszych wszystkich programów) „Pienia i jęki hrabiego piosenki”, z towarzyszeniem zespołu muzycznego. Mamy w planach nagranie wersji audio i wydanie płyty do słuchania w domach (no i w autach, w biurach, więcej miejsc nie przewidujemy), oraz nagranie na płytę dvd, najchętniej z zaproszonymi gośćmi. Ale to plany… plany. A planować sobie można. Ja na przykład mam plan, żeby zrobić w tym roku ogród i co? I nie zrobię, ale plan mam.
2010 rok
Choć kochamy formułę: najpierw przymiarki, a potem premiera, do pracy nad nowym programem podchodzimy zupełnie inaczej. Z dwóch powodów. Pierwszy to lenistwo, zwyczajne, prymitywne i nie do opanowania lenistwo. W listopadzie 2009 mieliśmy gotowe zaledwie 3 skecze, ale gdy ktoś mnie pytał „Jak tam nowy program Aśka?”, to mówiłam „Luuuz, się pisze”. Wiedziałam na szczęście - i to nie w skrytości serca - że będzie dobrze, pomysłów mamy dużo i wiemy o czym pisać. A że nie pisaliśmy – no cóż. Kochajmy debili. Drugi powód to lenistwo nadzwyczajne, w odróżnieniu od tego pierwszego, było ono szlachetne i inspirujące. I ono właśnie nas ostatecznie pchnęło do wzięcia się w garść i napisania programu. No bo co? My nie napiszemy?! My??!
„„Savoir-vivre” – dlaczego taki temat? Pomysłem rzucił niegdyś Krzysiek Szubzda, gdy pierun był jeszcze w Hrabi (Krzysiek - dzięki za inspirację lub w zależności od regionów – za możliwość podprowadzenia Ci pomysłu). Grunt to poczucie bezpieczeństwa, więc żeby nie popaść w stany lękowe, staramy się tematy kolejnych programów ustalać dużo wcześniej. Zanim zaczniemy w ogóle pisać, bardzo dużo rozmyślamy nad formułą, o strojach i scenografii, i co takiego zrobić, czego jeszcze nikt nie robił. Jaaasne, że wszystko już było, tak przynajmniej twierdzą najlepsi. Ale uznajemy, że samo dążenie do odnalezienia czegoś wyjątkowego (czyli pomysłu, który na kolana powali widownię a wraz z nią światową scenę i nas samych) daje korzyści.
Wracając do aktu tworzenia „Sv”… Ruszyliśmy nareszcie z pisaniem skeczy i piosenek – wspierani przez Władka Sikorę oraz grupę literacką Kacperek – przyszła pora na premierę. Dopiero po premierze zrobiliśmy przymiarki, żeby dorzucić do programu tematy, których nam jeszcze brakowało. Przymiarki z uwagi na niektóre skecze miały charakter dziki, zrobiliśmy bowiem na scenie rzeczy, o których zawsze marzyliśmy. Jakie? Nie ma co… Lepiej zobaczyć.
I strasznie nas to cieszyło, że zrobimy coś spoza reguł, czekaliśmy na reakcję publiczności i jest to rodzaj uczucia, który w naszej pracy kochamy najbardziej. Czy ludzie odczują to tak jak my na próbach, czy raczej przeżyją to ciężko i będą czuli niesmak. Każda reakcja była możliwa. Ale wystarczy się nie bać. Brak strachu nie wykluczał jednak niepewności, która nas niezwykle kręci i stanowi sens. Każdy sens.
Mamy w tym roku dość nietypową sytuację, bo gramy cztery programy jednocześnie i wiemy, że realizacja telewizyjna „Kobiety i mężczyzny” wisi nad nami jak coś…, co wisi nad nami.