ostatnia aktualizacja Pelargonia, 4 listopada 2010
Napisane do wrześniowego wydania kwartalnika - "STYLE I CHARAKTERY"
Gdzie nie spojrzę, wszędzie
rozwody. Rozwodzą się już prawie wszyscy. Czym spowodowane jest to tornado?
Takie czasy - to dość słabe wytłumaczenie. Hm, może po prostu weszłam w wiek
rozwodowy, kiedy to nieszczęśnik jeden z drugim budzi się z myślą: „Już nadszedł
czas”. Się nażyli, naprzytulali, narodzili dzieci, wychowali je, wydali za mąż,
rozczarowali … i co teraz? Teraz czas się rozwieść. No bo jak inaczej, skoro
wciąż ta sama, stara żona? Albo ten sam mąż, który kocha wciąż tak samo, jest
wierny i miły jak poranek, przynosi prezenty i zaprasza na spacer? O nie, trzeba
go natychmiast zostawić. Większość ludzi dookoła mnie w ostatnich latach, w
sposób gwałtowny i niespodziewany postanowiła wziąć rozwód, będąc nawet skrajnie
zakochanym w swojej partnerce/partnerze, co oczywiście nie miało żadnego wpływu
na ich decyzję. Liczy się świeżość. Chcieli odejść, więc odeszli. Ja rozumiem
burze i wojny domowe, nawet kończące się tymczasową emigracją. Myślę wręcz, że
każdy niełatwy mężczyzna powinien mieć zawsze spakowaną walizkę. Zawsze. Gdy
kobieta zdecyduje się go wyrzucić na zbity pysk, on powinien po nią pokornie
sięgnąć i wyjść, by od tej chwili żyć na uchodźctwie. Walizka winna zawierać
komplet kosmetyków w malutkich, zastępczych buteleczkach, żeby na tydzień
wystarczyło, więcej nie trzeba bo i tak wróci. Ponadto komplet świeżej bielizny,
choć bez przesady z ilością, dwa t-shirty, portki, sandały (zimą też sandały,
niech cierpi kochaneczek), ręcznik, golarkę oraz ulubioną książkę Salingera
„Buszujący w zbożu”, którą może czytać wyłącznie na uchodźctwie. Miesiącami
marzy by ona go z chałupy zechciała wywalić, bo on strasznie ciekaw co w tym
zbożu.
Ma więc przy okazji wspaniałe warunki do rozwoju duchowego. Gnany jej
pożegnalnym „Won tępaku!!!” z czułością odda się czytelniczej namiętności. Czy
to nie piękne, czy właśnie dla tej chwili nie warto żyć? Po powrocie, oboje na
nowo mogą oddać się wspólnemu przeżywaniu. A nie zaraz rozwód!
Czy hasła „rozwód” da się jakoś uniknąć w naszym życiu? Albo
widoku Helki wrzeszczącej mi do domofonu „Aśka otwieraj, Zbychu mnie zostawił!”.
Jak tu takiej nie otworzyć? Potem wpada Ci taka do przedpokoju, rzuca się na
dywan w paski i zawodzi ryjąc nosem od paska do paska, rzężąc jakieś obelżywe
słowa pod adresem Zbycha, a mnie obdarowując niezliczoną ilością pytań
„Dlaczego?”. A skąd ja mam widzieć „dlaczego?”. A nie mogłoby być tak, że
małżeństwo zawiera się na umowę-zlecenie, będące w efekcie umową na czas
określony? Biorąc ślub od razu dostajemy rozwód, taki na zaś. I w każdym
momencie naszego wspólnego życia już jesteśmy po rozwodzie, a jeśli ze sobą
zostajemy to tylko dlatego, że jeszcze chcemy. Żeby młoda para poczuła się w
miarę swobodnie – pierwsza faza umowy powinna trwać 2 lata. W tym czasie
nakupują garnków, poprzestawiają meble i kupią telewizor. Pojawienie się pociech
w tym okresie zakazane. Póki nie są pewni, że chcą być razem na dłużej to nie ma
co… Dziecko w początkowej fazie może poważnie wpłynąć na decyzję w sprawie
przedłużenia umowy, a ta powinna być zawarta szczerze i bez nacisków. Po dwóch
latach, jeśli delikwenci poczują, że coś ich jednak łączy i że chcą jeszcze
kupić samochód, mogą umowę przedłużyć do lat 5. Zobaczcie, bez rozwodu i
rozdzierania szat, albo umowę przedłużają albo nie. Jeśli nie, po prostu każde
bierze po garnku, meblu, on telewizor, ona program telewizyjny i rozchodzą się
kierując się prosto do mamusi. Każde do swojej, błagam, żeby się nie pomylić. W
przypadku chęci kontynuowania związku, zostają ze sobą na kolejny okres, który
trwa dłużej, ale też można w tym czasie zabawić się w rodziców. Gdy dziecko
dorośnie do lat 3 – wiadomo - para zaczyna przeżywać typowe dla tego czasu
rozczarowanie. Gdy musieli latać za bobasem, zmieniać pieluszki, karmić i
pocieszać wsmarowując nieprzytomnie (bo w nocy, śpiąc przy tym niemal) żel
kojący dziąsła, bo mały biedaczek ząbkuje – zwyczajnie nie mieli czasu na
zestawienie refleksji na temat partnera. Bobas idzie do przedszkola i gdy
nareszcie jest czas na zajęcie się sobą, na pójście gdzieś … kino, kawiarnia i
spacer… z bólem odkrywają, że to już nie to, że ona/on się zmienili i zniknęła
gdzieś namiętność. Oczywiście sytuację bobasa może uratować pragnienie
posiadania garażu, jeśli takowa się pojawi, umowę można przedłużyć na lat 10.
Uff, trudna decyzja – no! Ale będzie garaż! Bobas uratowany. Hm, może też być
odwrotnie. Dziecina osiąga wiek 3 lat i w czasie gdy w przedszkolu, do spektaklu
na Dzień Matki przygotowuje papierową czapeczkę, tatuś i mamusia postanawiają
nie przedłużać umowy na kolejne lata. I wszystko jest ok. Przecież już dawno
jest po rozwodzie, maluś jeszcze nie kuma, ale spokojnie – dorośnie, to jeszcze
sam skorzysta. Koncepcja małżeństwa na umowę-zlecenie z gwarancją rozwodu,
nabiera kolorów po 10-letnim okresie jej trwania. Załóżmy, że garaż dał moim
bohaterom tyle satysfakcji, że mimo nudy w związku, licznych zdrad i notorycznym
życiu na uchodźctwie, udało im się dotrwać do 10 roku wspólnego pożycia.
Przedłużenie umowy na tym etapie powinno być ekstremalne, czyli na lat 20.
… Hm, tak myślę, że jednak większość par tak ekstremalnej
umowy nie przedłuży. Cóż, nie żebym zaraz miała refleksję, ale taka malutka się
formułuje. Że po cholerę ta koncepcja skoro i tak się rozstają… Znaczy, jak to
wymyślałam, to miałam więcej zapału.
Joanna Kołaczkowska
Napisane do czerwcowego wydania kwartalnika - "STYLE I CHARAKTERY"
WAŻNE PYTANIE
Nic wdzięczności, nic. Człowiek
całe życie sobie wyrywa od ust, oddaje żeby na ludzi wyszło, żeby coś wiedziało
o świecie, żeby na starość poszło po lekarstwa do apteki a w chwili utraty
atrakcji życia umiało szepnąć do ucha - Mamo, świat jest piękny i warto żyć. Czy
to tak wiele? Ale taka latorośl tylko czyha żeby nas we właściwym momencie
dobić, choćby słowem.
Wszystko zaczęło się od wielkiego bałaganu. Weszłam do domu
wieczorem. Wcześniej nie było czasu wchodzić, bo cały dzień biegałam po mieście
w poszukiwaniu łagodności. Nie znalazłam jej w sklepie spożywczym, gdzie robiłam
zakupy. Grasowała tam super sprzedawczyni, gdzie się nie spojrzało wszędzie
panoszył się jej tyłek i cycki. Powędrowawszy tam, gdzie było tego najmniej,
wybrałam 5 bułek typu ciabatka i jedną grahamkę. Rzuciła się w te pędy i była
przy mnie w ułamku sekundy, nawrzeszczała mi do ucha, że co to jest, że jakieś
babsko nie wedle zasady pakuje ciabatki i grahamki do jednej torebki. Nigdy nie
byłam specjalnie kłótliwa, rozejrzawszy się czy nikt nie widzi mojego poniżenia,
odłożyłam grahamkę na swoje miejsce. - Dotknięte łapaaami! - krzyknęła na cały
sklep jakby przemawiała na wiecu, - Ludzie, to się nie mieści w głowie, dotknęła
łapą i odłożyła! Bolały mnie plecy od ciężaru spojrzeń klientów, gromadziły się
mniej więcej na wysokości mojego karku, tam gdzie na sukience zbiegały się
kwiatek czerwony z żółtym. W sposób wyjątkowy poczułam się bardzo opalona na
twarzy. Uciekając z miejsca wypadku (spokojnie, zapłaciłam) zdołałam zobaczyć
jeszcze jak rosłe żuchwy sprzedawczyni leniwie mielą moją grahamkę, patrzyła na
mnie i miałam wrażenie, że na jej mięsistych, karminowych ustach widzę coś na
kształt mokrego uśmiechu. Było dla mnie jasne, że łagodności w tym dniu nie
spotkam. Za to dzicz i spustoszenie. Po powrocie do domu zarejestrowałam
panujący tam jakiś nieludzki bałagan, zrobiony przez Hanię a przydeptany małymi
nóżkami szczurzycy Romy i żółwia Juke. Deptali widać od samego rana, bo
zniszczenia - w odróżnieniu od ich małych łapek - były duże. Już miałam
sprzątnąć, gdy jednym nieodpowiedzialnym ruchem spojrzałam w lustro a tam...
monstrum, jakieś monstrum łaziło po mojej chałupie, dzikie spojrzenie i kudły w
nieładzie, w łapskach siaty z ciabatkami. Spokojnie, to tylko ja - matka na
dorobku. Rzuciłam bułki na stół i poleciałam do łazienki zrobić z siebie
człowieka. Czesanie, malowanie, jakaś nadzieja zaczęła pojawiać się w lustrze,
jeszcze tylko róż na policzki i pociągnięcie rzęs, które choć istnieją
szczątkowo, zasługują na maźnięcie. Już. Monstrum zniknęło, a zamiast niego
pojawiła się kobieta w wieku określonym, ale robiąca wrażenie młodszej, poczułam
się lepiej i nawet się sobie podobałam. Za drzwiami łazienki czekała na mnie
niespodzianka, Hania - moja duma i nadzieja. Nie dała mi wiele czasu,
- Mamo, wyglądasz jak zombie.
Czy wspominałam, że człowiek wypruwa się dla takiego malca i nic wdzięczności?
- Jak to jak zombie? Gdzie? - zapytałam mając nadzieję na jakieś milsze
rozwinięcie a może to żart.
- No, taka biała twarz i te oczy... okropne.
Mogłam nie pytać, teraz mam za swoje. Już nie jako monstrum, ale zwykłe zombie
ruszyłam ku sprawom. Odgarnianie bałaganu zajęło mi sporo czasu, chociaż
marzyłam o tym żeby właśnie teraz, gdy większość obywateli zajęta była
tropieniem przyczyn katastrofy, móc usiąść z herbatą w ręce i polampić się w
telewizor. Wyłączony, zwykle gapię się w wyłączony telewizor, żeby nabrać
dystansu do tego co pokazuje, jak jest włączony. Roma w tym czasie wesoło
harcowała na ramieniu Hani, Juke odwrócony plecami cicho pożerał suszone liście
jabłoni, sielanka. Dzwonek do drzwi wszystkich nas wyrwał z nastroju, Hania
łypnęła okiem, Roma schowała się do jej rękawa a Juke przestał przeżuwać. W
drzwiach pojawił się facet, poznałam po tym, że nie zamknął drzwi i nie
powiedział "dzień dobry". Jakaś myśl mi przebiegła po szczycie głowy, ale nie
zarejestrowałam czy warta uwagi, więc porzuciłam, spojrzawszy po chwili na niego
moimi wymalowanymi na niebiesko oczami, zapytałam z czym do mnie przybiegł. A
przybiegł z całą pewnością, dyszał ciężko i wpatrywał się we mnie uparcie, nic
nie mówiąc. Widać zabrakło mu słów, bo wskazał tylko ręką w nieokreślonym
kierunku. Mój wzrok powędrował w nieznane, i wtedy zobaczyłam jak dwie kobiety
(nawet ładnie ubrane) uciekają z moją magnolią, wsiadają do auta i znikają, jak
zaczarowana patrzyłam nie mogąc pojąć, czy śnię czy też może śnię. - Moja
magnolia... dopiero co ją posadziłam. Lodówka zwykle wesoło brzęcząca umilkła,
pralka przestała pracować, żółw zaniechał przeżuwania... wszystko się przejęło.
Człowiek wyciągnął rękę z kopertą, nie udało nam się zgrać gestu brania z
oddawaniem i koperta upadła na podłogę.
- Pani przeczyta i zadzwoni jakby co.
Odwrócił się i wyszedł, zdążając jeszcze wytrzeć buty w wycieraczkę. W kopercie
był krótki list:
"Droga pani, jeśliby ukradziono pani magnolię, informuję, że mam sklep
ogrodniczy przy ul.Darniowej i proponuję piękne magnolie za połowę ceny,
z poważaniem,
Juliusz Pytlik (magister)".
Poczułam się osamotniona. Gdy po wieczornym czytaniu książki w ramach "Cała
Polska czyta dzieciom" przytuliłam się do Hani, oddając jej całe moje ciepło i
miłość, i gdy leżałyśmy przytulone, usłyszałam jej cichy szept - Mamo, jak
dobrze, że sapiesz, przynajmniej wiadomo, że żyjesz. Nic wdzięczności, nic.
I zaraz po tym fundamentalne - Mamo, a co to jest eskapizm?
Ucieszyłam się, że w końcu moje dziecko zainteresowało się mną.
Joanna Kołaczkowska
Napisane do marcowego wydania - "STYLE I CHARAKTERY"
HOBBY TRZEBA MIEĆ
Hobby trzeba mieć, choćby skromne i przez otoczenie zupełnie nie dostrzegane, ale wypada. Dzięki posiadaniu hobby mamy poczucie wolnośści i udowadniamy całemu światu, że nikt nam na ciemię nie nadepnął, że zainteresowania i wiedzę mamy. Moje hobby to dygresja. Uwielbiam, ale wiem wiem - w dygresji najważniejsza jest umiejętność powrotu do tematu głównego. Jeśli to potrafimy, natkniemy się na podziw i wdzięczność słuchacza, co z kolei daje nam pewność, że na kolejne rozmowy w przyszłości możemy liczyć. Moja córka w dążeniu do posiadania hobby jest zaciekła i stara się kolekcjonować co tylko może. Ostatnio oświadczyła mi, że kolekcjonuje piłkarzy. Świetnie - pomyślałam - zaczyna się. Piłkarze, potem piosenkarze, aktorzy a za chwilę pewnie będzie kolekcjonować narzeczonych. Niedługo nadejdzie czas, który prorokowałam od samego urodzenia tej blond niewiasty. Czas radzenia sobie z kawalerami, którzy wystawać będą pod klatką trzymając łapska w kieszeniach (to niezbędny element), będą podpierać ścianę i wypluwając co parę sekund to, co trzeba wypluć i tęsknie zerkać w nasze okna. Taki mam plan, tak będzie, bo tak wymyśliłam i obym się nie myliła, bo plan przewiduje również moją interwencję. Wizja tej interwencji rajcuje mnie tak bardzo, że aż nie mogę się doczekać kiedy nastąpi. Wymyśliłam sobie tak. Puka do naszych drzwi taki z dredami na łbie, z kolczykiem w nosie, igłami w ustach i języku. Takiego sobie ekstremalnego wymyśliłam, żeby złapać porozumienie z innymi rodzicami. No więc on puka, ja zaglądam przez wizjer, w ręce ściskam dobrze w zimnej wodzie namoczony ręcznik z czasów Gierka, więc twardy jak kamień i zużyty jak coś tam. Zaglądam i szepczę drżącym głosem "tu jesteś kruszynko...". Otwieram drzwi. Stoi i spoziera na mnie wyłupiastymi oczami, bo tyle ma powbijanych gwoździ w powieki.
- Jest Hania? - on mówi.
- Jest. A co? - odpowiadam zgodnie z zasadami savoir vivru.
- Mogę ją prosić? - pyta żabie oko.
- Możesz. Proś. - jadę konsekwentnie z bon tonem.
- Yyy...
- Yyy co? - taki dialog mam wymyślony, co zrobić.
- Haniaaa! - bezczel zwraca się bezpośrednio do niej - Jedziemy na koncert Opeth, noclegi w namiotach. Jedziesz? Moja Hania pod namiot, z chłopakiem?? Z tym ananasem?! Przecież w tym namiocie mogą zrobić wiadomo co, a matka musi reagować zawczasu, żeby nie zbierać żniwa. Z nim pod namiot, takim młodzieńcem - jeszcze dzieckiem, które nie wie co to znaczy wejść w wiek pledzikowy, kiedy z nóżkami przykrytymi kocem próbujemy czytać książkę przez coraz to grubsze szkła. Pod namiot z tym jeszcze dzieckiem, co to się jeszcze nie interesuje pogodą na jutro, a to jakie będzie ciśnienie jest na końcu jego priorytetów, które gdzieś ma efekt cieplarniany, a tym bardziej oszustwo cieplarniane?! Z dziecinką, która nie zdaje sobie sprawy jak kości człowieka bolą gdy zaczyna się starzeć i że czasem należy podejść i zapytać czy mamy ochotę na gorącą herbatę? Na koncert Opetha żeby im naryczeli do ucha? Z młodocianą gadziną, która jeśli tylko nadarzy się okazja bezczelnie przebiegnie chyżo obok nas, w czasie gdy my ledwie posuwamy się po chodniku z prędkością 2 km/h? O nieeee... I teraz w mojej opowieści następuje moment, w którym dostaję dzikiego szału. Moja ręka a wraz z nią cała jej siła, przez lata nabywana przy krojeniu cebuli, z mokrym plaśnięciem ląduje (boli, oj boli) na plecach młodego waszmościa. Raz i drugi słychać szelest prężących się z bólu mięśni, patrzy na mnie popiskując jak mysz, więc to mnie jeszcze bardziej rozścierwia i tłukę marchewą po udach i w końcu po dredach. Hania za moimi plecami krzyczy "Mamo, to kolega Wojtek". Wojtek powiadasz! Wojtek - od tej chwili wiem, że naparzam Wojtka - w samoobronie nadstawia plecy, więc przez chwilę uczciwie zajmuję się plecami, tymi samymi, które o sprawiedliwości moja, kiedyś ugną się pod ciężarem lat i doświadczenia, każdego to czeka, więc pozwólmy sobie na tę chwilę szczęścia. Woda rozpryskuje się po klatce schodowej, kolczyki i inny śrut spada po schodach a ciekawi życia sąsiedzi wystają zza drzwi szepcząc: "apokalipsa idzie". Gdy kończy się woda w ręczniku, opuszczam dłoń i dopiero dostrzegam, że niedoszły narzeczony Hani już dawno ucieka podwórkiem, a za nim kilku podobnie ustylizowanych kolegów. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wracam do mieszkania i mówię do córki: "Haniu, nie będzie łatwo", by po chwili namoczyć ręcznik na kolejną wizytę, kolejnego kawalera. Hania patrzy na mnie i mówi "Mamo, Wojtek to przewodniczący szkoły". No cóż, być może popełniłam błąd, być może otłukłam przewodniczącego szkoły, ale nie będzie mi zabierał córki na Opeth i pod namiot. Koniec kropka.
Ale o czym ja? Aaaa, no więc mówi mi Hania, że będzie kolekcjonować naklejki z piłkarzami, i że ma już Naniego z Manchester United, Andreasa Iniestę z Barcelony, Franka Lamparda z Chelsea Londyn i Christiano Ronaldo z Real Madryt. Zdziwiło mnie skąd u mojej 10-letniej córki takie nagłe zainteresowanie piłką nożną. Pytam skąd ma naklejki, a moje dziecię informuje mnie, że ktoś jej podrzucił do tornistra. Szeroko się uśmiecham, słodkie to i takie oczywiste. Ktoś jej podrzucił, a ona z miejsca w sposób naturalny uznaje, że będzie to kolekcjonować. To tak, jakby ktoś, u kogo znaleziono narkotyki tłumaczył, że je kolekcjonuje. Albo po znalezieniu serii zdjęć pani prezydentowej, ich właściciel tłumaczył, że ktoś mu podrzucił więc od tej chwili to jego hobby. I co, a nie mówiłam, że potrafię wrócić z każdej dygresji? Potrafię. Taka jestem.
Joanna Pelargonia Kołaczkowska
Listopad 2009
Nie będę sama kosić trawy, o nie. Nie po to mam trawnik żeby latać po nim z kosiarką. Mogę w szpilkach, mogę w gumowcach (tak się to mówi?), ale nie z kosiarką. I Wy też tego nie róbcie. Albo róbcie, ale na mojej trawie. Zapłacę dużo pesos za zgolenie mojej trawy i posypanie jej nawozem na zimę. Jeśli do końca listopada nie zgłosi się żaden gentleman, będę zmuszona zostawić na zimę bujną trawę. Wyniosłam śmieci i jak zwykle omiotłam spojrzeniem przejeżdżające obok mojego domu auto. Są tacy bezczelni, jadą sobie jak gdyby nigdy nic drogą publiczną i myślą, że ich nie widzę. Otóż widzę, i gdy przejeżdżają obok mojego domu to wszystko - włącznie z czasem - zaczyna płynąć wolniej, nasz wzrok, mój i kierowcy spotyka się i leniwie patrzymy na siebie kontemplując różne rzeczy. Najczęściej myślę sobie: "o, a ten czego tu?", albo "co on się tak gapi?!". Kierowca zaś myśli: "pewnie tu mieszka" albo "a ta co się tak gapi?!". Zawsze powstrzymuję chęć rzucenia kamieniem, potem zawsze żałuję... przynajmniej coś by się działo. Kierowca zniknął z mojego pola widzenia, wyrzuciłam więc worek ze śmieciami do kubła i wtedy ujrzałam Lulka. Był cały mokry i brudny, ciuchy lub ich resztki poszarpane jakby stado psów pomyliło go z befsztykiem. Stał tak z mordą umorusaną błotem i patrzył. Wzięłam go za rękę i zaprowadziłam do domu. Dał się poprowadzić jak dziecko, wsadziłam do wanny, porządnie wyszorowałam szczotką, która mi została po Azorze, wytarłam gorącym ręcznikiem i posadziłam przed kominkiem. Myślałam, że biedaczyna zacznie opowiadać co jej się stało ale za to usłyszałam prośbę o szklaneczkę whisky. Żłopał tak jedną za drugą gdy nagle usłyszałam pukanie do drzwi, za nimi stał gbur płci męskiej, który między pociąganiem nosem a pociąganiem nosem zdołał wydukać, że właśnie niedawno i niedaleko stąd jakiś człowiek zwrócił mu uwagę, że nie sprzątnął po swoim psie. Wdali się w kłótnię, która zaowocowała bójką. Do kotła po chwili dołączył się jego pies, a potem kolejne psy, które zwabione krzykami ochoczo przystąpiły do ujadania i szarpania Lulka.
- O sso choszi? - usłyszałam szuranie za moimi plecami. To Luluś, mój ukochany przyjaciel wiecznie ciekaw świata.
- Ty gNoju! - gbur krzyknął i runął z łapami w kierunku Lulka.
- A to nie pańskie psy zasrały całe osiedle? - zapytałam mocno grzecznie.
- Jak pani się wyraża?! Wstyd i hańba! - ryczał w moim własnym domu.
- Hańba to łazić po osiedlu z psem z takim ryjem! - wywrzeszczałam mu prosto w nos, a żeby nabrał pewności, wywrzeszczałam to samo w nos jego psa. Odszczeknął się psubrat.
Gbur zaniemówił na stałe, złapał za smycz i wyszli. Gbur i jego pies. Za drzwiami mojego własnego domu właściciel osrańca zatrzymał się ku refleksji. Ale o tym nie mogłam wiedzieć, bo zajęta byłam obsobaczaniem Lulka, że głupi - że lekkomyślny - że narwany. Pamiętając jednak, że Luluś to przyjaciel człowieka owinęłam go kocem i uczesałam potargane owłosienie resztkowe na łbie. Usłyszałam odgłos zamykanej bramy, czyżby dopiero teraz wyszli? Otworzyłam drzwi i na moim własnym, nie wygolonym trawniku ujrzałam świeżo postawiony psi klocek. Wśród wybujałej trawy spokojnie leżał i parował. I taka mnie myśl naszła, że gdybym trawę skosiła, parowałby sprawniej. Człowiek musi przeżyć 40 lat, żeby to sobie uświadomić.
Joanna Pelargonia Kołaczkowska
Październik 2009
Nim złapałam grypę i nim opadła na mnie depresja, niepostrzeżenie wcale nie nadeszła jesień. A my z Lalusiem bardzo czekaliśmy, paliliśmy ogień w kominku, piliśmy coraz gorętsze herbaty i tęsknie gapiliśmy się przez okno. Wszystko to w poszukiwaniu liścia na wietrze lub czapki zwianej przypadkowemu przechodniowi. Nic. Zamiast tego śnieg i korki na drogach. Pewnego wczesno październikowego dnia, ku rzeczywistemu zaskoczeniu drogowców spadł śnieg, nawet sporo jak na jesień. Sporo też jak na zimę. I od razu naturalnie zabrakło prądu. To jest taka odwieczna, naturalna kolej rzeczy, śnieg-brak prądu. Zostaliśmy z Lulkiem zupełnie bez radia, światła i herbaty. Siedzieliśmy przed telewizorem, zupełnie bez sensu bo nie działał ale to z przyzwyczajenia. My z Lulkiem mamy swoją odrębną obyczajowość i szalenie o nią dbamy, a rytuał patrzenia na telewizor był jednym z ważniejszych. Gdy ciemność spowiła już wszystko, wtedy Lulek dostał szwungu. Powiedział, że skoro tak, to on robi natychmiastowe postanowienie, że jeśli w moim domu nie ma światła, to on Luluś nie będzie siedział bezczynnie tylko przystąpi do amorów. Na podparcie swoich słów strzelił obcasami i poślinił grzywkę. Rozejrzałam się z niepewnością czy aby dobrze zrozumiałam temat, w zakresie którego się wypowiadał, ale gdy spojrzałam w pełne ognia oczy Lulka, wszelka wątpliwość nagle się rozwiała. Tak, za chwilę nastąpi próba omamienia mnie w sytuacji braku prądu.
- Pelargonio... kochana moja, a może masz ochotę na kubek gorącej kawy?
- Prądu nie ma przecież.
- To nic że nie ma, i tak zrobię. A może kanapeczkę ci zrobię.
- Nie trzeba.
A wszystko to bo spadł śnieg.
- Ale taka z szyneczką, plasterek pomidorka.
- Nie, nie jestem głodna - broniłam się zaciekle.
- A może mój skarbuś chciałby kawałek czekolady, tak na rozbudzenie? - nie odpuszczał Lulek.
- Nie jestem skarbuś. I nie chcę czekolady.
- No to ci dam.
I poczęstowawszy mnie kawałkiem zeszłorocznej czekolady przysunął się tak blisko, że na mych okularach zostawiał krótkotrwałe plamki pary ze swego oddechu. Przestałam go więc widzieć, co było niezłym wyjściem z sytuacji ale też zaczął się niebezpiecznie wiercić i układać usta na kształt pocałunku. I wtedy usłyszałam jego szept, przez chwilę miałam nadzieję, że źle słyszę, że to może ptaki na dworze poruszone niespodziewanym śniegiem, ale nie, to był cichy szept Lulka, który wysapał mi wprost w okulary: "Pela, zejdźmy w poziom a pokażę ci co potrafię". Za nic w świecie nie chciałam się przekonać co mój wieloletni przyjaciel potrafi w pozycji poziomej, w duchu przeklinałam ten śnieg i naturalny w takiej sytuacji brak prądu. Przy okazji przeklęłam również korki na drogach, polityków i moich sąsiadów, którzy notabene mieli swój agregat prądotwórczy i nie musieli zmagać się z napalonym z powodu ciemności absztyfikantem. Kiedy Lulek jedną dłonią chwycił mnie w pół, a swoimi ustami dotknął moich ust uznałam, że to za wiele i powaliłam go na ziemię. Lulek milczał. Co się stało, pomyślałam ale ten dziad nie odzywał się nadal, miałam wrażenie, że on nie oddycha, przeraziłam się, że zabiłam swojego jedynego przyjaciela i teraz na zawsze zostanę sama! Nie! Chciałam zadzwonić na pogotowie, ale nie miałam naładowanej komórki, laptop i dostęp do Internetu też niemożliwy, a może herbaty... nie, świeczka, gdzie do cholery jest w tym domu vwieczka, muszę zobaczyć Lulka na oczy, przecież nie widzę co mu się stało, może trzeba mu zrobić sztuczne oddychanie! Taaak. Sztuczne oddychanie. Zrobiłam mu sztuczne oddychanie, które - tak się złożyło - trwało wystarczająco długo, by przekształcić się w oddychanie naturalne a później ewoluowało w chwile milsze, w których to Lulek pokazał mi co potrafi i ja byłam zdziwiona skąd on to wszystko wie i co ciekawe, niekoniecznie w poziomie.
Joanna Pelargonia Kołaczkowska
Październik 2008
Nadeszła wczesna, wstrętna, zimna, deszczowa i bezkompromisowa jesień. Mój przyjaciel Luluś poczuł się tym faktem mocno urażony. Jak to tak? Czy to oznacza, że jak z pieskiem na spacer wyjdzie to łapki jego w błocie będą się nurzać? A potem ślady mokre na bezcennej terakocie będzie zostawiać? Nie może być! Zapach mokrej sierści w całym domu? Roztrzepywanie cielskiem wody z futra po ścianach oraz meblach za 400 złotych polskich??? Luluś się na to nie godzi. Czy ktoś to z Lulkiem ustalał? Czy nie mogli zrobić tak, że ta jesień przychodzi znacznie później? Lulusia jesień zdmuchnęła całkiem. On nawet nie wie jak tam sprawy za lasem. Jesień go dopadła nagle i znienacka, człowiek nie zdążył się na ten atak przygotować. Szedł sobie z psem, chodnikiem, po bułeczki - zupełnie niewinnie - gdy właśnie w tym momencie zwaliła się na niego Pani Jesień. I tu czuję, że otwiera się dla mnie pewne pole do działania, poradzę co zrobić gdy pogrążysz się w jesiennej depresji.
- Przede wszystkim udawaj, że nie dostrzegasz jesieni, zachowuj się tak jakby nadal było lato. Oszukać jesień. Noś koszulki z krótkim rękawem, sandały, kapelusze słomkowe, szorty i używaj kremu z filtrem UV. Nie poddaj się - jak mawia zespół Myslovitz - i kremuj się ile wlezie a zobaczysz, że to działa. Po pierwsze działa krem nie przepuszczając szkodliwych promieni, a po drugie nosząc się letnio po prostu poczujesz się weselszy. Dużo weselszy.
- Kieruj się ku słońcu i wyjedź do Egiptu. Urlop już wykorzystałeś, dlatego tym razem weź zwolnienie lekarskie i jedź. Po pierwsze oszukasz szefa, co da ci niewątpliwą radość życia i poczucie mściwej sprawiedliwości (nie nie, to się nie wyklucza), po drugie żerując przy basenie i popijając drinka z parasoleczką, poczujesz szczęśliwość jakiej w życiu nie zaznałeś. Jeśli potrzebujesz porady z jakiego biura podróży skorzystać, ma takie jedno... Jak za tydzień w Sharm el Sheikh all inclusive wydasz 5300 zł, ogarnie cię dzika radość a uczucie jesiennej zgryzoty opuści cię co najmniej na kilka dni. Jest to jakaś korzyść.
- Jesień to również rozpoczynający się sezon meczów piłkarskich. Tak! Pójdź na mecz piłki nożnej. Patrząc na "pseudokibiców" - do dziś nie mogę zrozumieć dlaczego nie "kibiców" po prostu, dlaczego "pseudo"? Kibic to właśnie taki człowiek, który ławek używa do porozumiewania się z innymi kibicami - no więc patrząc na kibiców zapomnisz o jesieni. Pamiętać jednakowoż będziesz jaki jest numer na pogotowie. Też fajnie.
- Żeby pokonać jesień musisz, zgodnie z pewną maksymą, znaleźć kogoś kto ma gorzej. Polecam obserwowanie żółwia. Zapraszam do mnie by przyjrzeć się mojemu żółwiowi, który - notabene nazywa się Misia - mieszka w terrarium i wygląda na posępnego. Po godzinie przyglądania się smutnej mordce Misi można poczuć się lepiej. Lepiej niż ona. Misia dostaje świeże liście rzodkiewki, cykorii i szpinaku. Ty zajadasz kotlety i pijesz colę... czego chcesz więcej do licha?! Źle ci??? Jeszcze ci źle?
- Kolejnym sposobem na jesienną zadumę jest metoda Lulusia. Należy poddać się temperamentowi programów telewizyjnych. Dokładniej mówiąc należy wziąć do ręki pilota, obłożyć się jedzeniem i przełączać z zapałem. Dużo doznań i zapewniony efekt oszołomienia, który można wzmocnić żywnością, którą zgromadź uprzednio wokół siebie. Mój przyjaciel Luluś posiadając swoiste poczucie smaku gromadzi zawsze nieprawdopodobne produkty: słone paluszki, mleko (wsuwa je na zmianę), żelki, batoniki wszelkiej maści, winogrona i nektarynki, czekoladę z nadzieniem truskawkowym, ciastka maślane i chipsy. Luluś oszałamia się tymi smakołykami i przełącza programy. Ale jak Luluś wtedy ogląda! Całym sobą. Myślę, że jest wtedy szczęśliwy i nie pamięta o całym świecie. O jesieni też. I to jest dobre.
- Po całym dniu walki jaką toczymy na drogach Warszawy, jadąc do albo z pracy, do albo z uczelni, możemy ulec złudnemu wrażeniu, ze coś w tym mieście nie gra. Nieee, nic bardziej mylnego. Zrób następującą rzecz. Nastaw budzik na 3.00 nad ranem, wstań, pomyśl nie jestem sam... dopiero potem się ubierz. Wsiądź do auta i zrób sobie przejażdżkę po mieście. Zobacz jak jest pusto i jak świetnie się jeździ po Warszawie nocą, zobacz jak mogłoby być gdyby nie było korków! Jeśli to cię nie uszczęśliwi uznam, że dlatego że nie znasz piosenki Szymona Wydry, który daje nam świetną radę śpiewając "muszę żyć życiem towarzyskim". Ja osobiście żyłam życiem towarzyskim wczoraj i ... przedwczoraj, niczego nie pamiętam, włącznie z tym, że jest jesień.
Joanna Pelargonia Kołaczkowska
Październik 2008 (suplement)
Byle do marca. Byle do marca kochani, bo w marcu świat ożyje i stanie się piękny, pierwsze promienie słońca spadną na nasze twarze i radość... ale tymczasem październik. O marcu przypomnę wam w odpowiednim czasie. Podobnie z ciążą, każda kończy się porodem - tak tłumaczył mi znajomy ginekolog - tak więc każda zima też się kończy i następuje po niej wiosna. Kochani, dostałam od was mnóstwo listów i zmartwiło mnie, że na ten sam temat. "Jak żyć studiując?", "Jak długo jeszcze?", "Chciałbym zdać ten egzamin". Z waszych listów spoziera pytanie jak przeżyć październik by nie zgnuśnieć, by nie ulec temu wszystkiemu czemu niepostrzeżenie można ulec właśnie w tym miesiącu. Pelargonia biegnie wam na pomoc, niosąc garść dobrych rad. Mój przyjaciel Luluś - wierna kopia nieszczęścia wszelkiego - ex student wie, że najważniejszą sprawą jest dystans do alkoholu. Lulek wie, że alkohol to samo zło i studentów zwyczajnie ogłupia, potem omamionych porzuca na glebie samotnych i w potrzebie. Częstokroć pozbawionych przyjacielskiej pomocy, gdyż przyjaciele również nie unikali kontaktu z alkoholem i zwiotczali przez te same specyfiki, a teraz oglądają krzaki z bliska. Wskażę wam kierunek, w którym jako studenci powinniście podążać. Luluś pożyczył ode mnie kiedyś aparat fotograficzny żeby uwiecznić grupę swoich kolegów, którzy leżeli tu i tam, zniewoleni przez zły i podstępny alkohol. Leżeli tak zwanym pokotem "brudni, niedomyci, w stajni ciągle śpi..." a Lulek uwiecznił to na fotografii, którą to fotografię zawiesił na naszej-klasie. Wzniecił tym faktem niemal wojnę wśród bohaterów zdjęcia, nastało poruszenie pomiędzy rodzinami, matkami, żonami i co ważne - teściami. Teściowe brzmiały:
- "Ja wiedziałam, że to bandyta i złodziej! Bo każdy pijak to złodziej!", albo
- "Ostrzegałam, błagałam, a ta chciała tego bydlaka", albo
- "Romek, trzeba zrobić tak... kupisz gitarę, zaprosimy go do lasu, zwabimy alkoholem, że niby fajnie byłoby się lepiej poznać, a jak się upije zdejmiesz struny od gitary i zaciśniesz na szyi..."
Zrozumiała wydaje się nienawiść jaką obdarzono Lulka, gdy afera rozkwitła aż do administratora portalu, Lulek przyciśnięty do muru zdjął kompromitujące foto. Pamiętajcie, że są inne zajęcia oprócz spożywania alkoholu. Choćby wyjście do teatru na jakąś sztukę, w której można zobaczyć jakiegoś znanego aktora, a jak się będzie miało dużo szczęścia będzie to aktor znany, który pojawia się w telewizorze i nikt go nie szanuje, ale wszyscy lubią. Można pójść na spacer by spojrzeć w dal i się zamyślić, a jeśli będziecie mieli dość szczęścia by studiować nad morzem, możecie pójść na plażę i spojrzeć w dal i się zamyślić nad morzem. Proponuję w ramach kontroli nad swoim czasem wolnym grupowe wyjście do czytelni by wspólnie poczytać "Siłaczkę" Stefana Żeromskiego. Zbierzcie kolegów i zróbcie wypad do muzeum by podziwiać eksponaty i spróbujcie się przy tym tak zwyczajnie, po ludzku zachwycić. Lulek jest bardzo wrażliwy na piękno. Jak coś pięknego zobaczy nie może wypuścić z rąk. 12 lat spędził w więzieniu za kradzież większej gotówki z pewnego mieszkania, bo te dolary wydały mu się tak wyjątkowo piękne, że nie odłożył ich na miejsce. To tak nie róbcie a październik wyda się wam źródłem wolności.
Joanna Pelargonia Kołaczkowska
Listopad 2008
Lulek to skorpion, lub - jak mawiał znajomy mały chłopiec - "korpio". Wredny, nadęty, dwulicowy, podstępny, zdradziecki, zły, gnuśny, kłamliwy, bezczelny, mściwy. I Lulek taki jest, ale tylko trochę. Ma wszystkie te cechy ale w słabym natężeniu. Kiedyś zassany przez wdzięki koleżanki z pracy zdradził swoją żonę, leżąc z nowo poznaną koleżanką w pieleszach myślał o sobie i dochodził do wniosku, że żonę zdradził tylko trochę. Wszak, gdyż żona nakryła ich na gorącym uczynku, nie zdążyli ze wszystkimi czynnościami. Długo ją Lulek później przekonywał, że zdrady nie było, że dokonał tylko standardowych czynności przygotowawczych ale ponad wszelką wątpliwość nie zdążył się z kochanką pojednać. Żonę nie ucieszyło, że zdradził jedynie jej kawałeczek i spakowała Lulka w całości na 'good bye'. Innym razem szef poprosił Lulka na rozmowę, Lulek udał się do niego z ukrytym magnetofonem i nagrał całą rozmowę i choć była dla niego korzystna, choć szef zaproponował mu awans Lulek z całej swej skorpionowatości wykorzystał to nagranie w sposób wredny i puścił je w zakładowym radiowęźle. Szef wyzwał go od zdradzieckich świń, zakłamanych ryjców, ale nieświadom był, że Lulek znów nagrywał i w końcu awans dostał ale większy. Luluś jest chamem ale tylko trochę, jakaś jego ścierwowata część mówiła mu, że dobrze robi... Ponadto Luluś przeżywał, że taki jest, martwił się. Sam nie był przekonany czy dobrze robi nagrywając szefa a już całkiem był wewnętrznie rozdygotany puszczając to w radiowęźle. Z Lulka możemy i powinniśmy brać przykład. Gdy wydarzy nam się coś nieprzewidzianego, postąpimy wrednie lub niesprawiedliwie, zawsze możemy się uciec do Lulkowej metody zapewniania, że owszem zrobiliśmy tak, ale tylko trochę. Tłumaczą nas nasze zasługi, nasza wiara w siebie, w człowieka w ogóle, przecież mamy rodzinę i przyjaciół. Coś w nas musi być szlachetnego, skoro ktoś się do nas przyznaje...
Skorpiony to Goebbels, Aleksander Kwaśniewski i Pinochet. Ale też Edyta Górniak, Puff Daddy, Leonardo DiCaprio i Ewelina Flinta. Czy w pewnym sensie to Lulka nie tłumaczy? A może w swoim życiu wymienione Skorpiony też zachowały się nieładnie wobec drugiej osoby? Podobno Goebbels potrafił być nieelegancki wobec starszych pań. Pomyśleliście o tym? A Lulek pomyślał i dlatego teraz czuje się dobrze.
Listopad to miesiąc wyjątkowy, zasnuty mrokiem i wilgocią, mówi się że najgorszy w roku. Być może. Bo Lulek w listopadzie dostaje do łba, robi się nerwowy już od pierwszych dni, z powodu święta zmarłych, którego to święta nie znosi i byłby szczęśliwy nie musząc iść na grób swojej babci. Babcia i jej grób przypominają Lulkowi, że czasami trzeba posprzątać. Stoi potem biedaczyna jak kupka mokrych szmatek na cmentarzu i łypie na babciny nagrobek i jest mu smutno. I jeszcze bardziej łypie na czyste, obłożone kwiatami i świeczkami nagrobki w pobliżu i jeszcze bardziej się w sobie kurczy. Do babci ma żal, że przed śmiercią nie wskazała mu miejsca ukrycia ostatniego ocalałego z lulkowej rzezi słoiczka poziomkowego dżemu. Tajemnicę być może ze słoiczkiem babcia zabrała ze sobą do grobu. Jedyną przyjemność w tym czasie Luluś czerpie z tego, że może bezkarnie pomaczać opuszki palców w wosku. Ponadto czerpiąc z napływowych obrządków może pomykać w dyni na łbie, i nikogo to w tym czasie nie zdziwi. W maju na przykład tego nie róbcie, bo podobnie jak Lulek wystawicie się na pośmiewisko. Lulek ma taka przypadłość, że ma wielki łeb i ciężko taką dynię znaleźć, która by pasowała na jego łepetynę, ale pewnego roku skleił z dwóch i łazi teraz dureń po domach i naciąga ludzi na cukierki. "Cukierek albo psikus!" wrzeszczy, a jak nie dostanie nic słodkiego, smaruje klamki pastą do zębów albo podpala wycieraczki. Niech wam jednak nie przyjdzie do głowy potępić Lulka! On to robi tylko trochę, a przy tym opanowują go gigantyczne wyrzuty sumienia. Fakt, że nie działał sam czyni go mniej winnym, gdyż wina rozkłada się na wszystkich.
Lulek nie był taki od zarania. To prawda, że jak tylko wyskoczył ze swojej matki, zobaczywszy nad sobą dwie mordy lekarza i pielęgniarki chciał czmychnąć z powrotem ale matka go odwiodła. Czy on się pchał na ten świat? Pamiętajmy, że skorpiony reprezentują ludzi o wielkiej sile wewnętrznej, są wytrwałe i nieustępliwe, posiadają wrodzoną inteligencję i wiarę w siebie, są szlachetne i kochające. I Lulek taki jest, ale tylko trochę.
Joanna Pelargonia Kołaczkowska
Maj 2008
Nadciąga maj... nieuchronnie nadciąga maj. I nic nas przed nim nie obroni. Złowrogo piękny, uporczywie kwitnący i pachnący zielenią maj. W maju wszystko staje się inne, nostalgiczne, stajemy się bezbronni, a jedno niewinne spojrzenie kolegi jest w stanie spowodować ciąg nieprzespanych nocy. Bo jesteśmy majowi. Ale i samotni, więc przemawiam do wszystkich samotnych. Nie możemy tego miesiąca spędzić sami. Inne tak, cały rok możemy ryczeć w poduszkę, przepierać ją i znów ryczeć, ale nie w maju. Tak nie może być, że w maju niczego sobie nie przygruchamy. Samotne spacery, ściskany w dłoni bilet do kina sztuk jeden, mętne spojrzenie... W ten sposób jedynie odstraszymy te resztki przystojności płci obojga, które się jeszcze wokół nas kręcą. Po pierwsze wyjdźmy z domu, po wzięciu pierwszych oddechów rozejrzyjmy się trwożnie dookoła czy aby jakaś miłość naszego życia nie stoi przy wejściu do klatki, albo też przypadkiem nie upuszcza papierka po batonie obok kosza na śmieci. Moglibyśmy z miejsca przystąpić do ataku, zganić, podnieść papierek i rzucić komplementem. Jeśli nie ma obok żadnej płci, weźmy głęboki oddech i dalej jazda do pierwszego parku. Pamiętajmy, że park to też ukochane miejsce pewnego gatunku ludzkiego, który to w parku przebywać lubi i już. Można go spotkać (ten gatunek) gdy połączony w gromady zajmuje się organizacją buteleczki i innych przejawów życia parkowego. To z tej grupy celu podróży nie rób. Oj nie rób. Pamiętajmy, żeby gatunek ten uszanować, powiedzieć 'dzień dobry' i nieśpiesznie oddalić się w bezpieczne miejsce. Idź powoli i pamiętaj o godności. Godność nie pozwala ci biec. Ponadto jak będziesz uciekał, instynkt w gatunku obudzisz i będzie cię bolało. Wróćmy do miłości, tudzież przygruchania. Zabierzmy się do tego tak, jakbyśmy mieli ugotować wspaniały, pachnący żurek. Żurek nam nie wyjdzie więc od razu zrezygnujmy z metafor. Zatrzymaj się, rozejrzyj, wstrzymaj oddech, gdzieś tu niedaleko musi być ona lub on. Jest. Idzie. Ona lekko kołysze biodrem, albo on idąc rozrzuca nogi na boki (to prywatnie mój ulubiony model, ale te nogi błagam lekko na boki, lekko, bez machania), zatem zbliża się i stajesz oko w oko z ważnym - kto wie czy nie przełomowym - momentem swojego życia. Musisz zagadać. Zagadanie to ważny element, nie ignoruj go proszę. 'Cześć' to wspaniałe słowo na początek, ale musisz powiedzieć nieco więcej...'Która godzina', no cóż - oklepany - naprawdę świetny tekst, ale oklepany. Chwycił? ...Aha, no tak...To teraz musisz się zorientować dlaczego. Dlaczego chwycił? Kim jest osoba, która oszalała na twoim punkcie słysząc 'która godzina'. Nie chcesz... Nieważne, akceptuję to. Byłam w stanie zaakceptować nawet takie cudeńko, napotkane przeze mnie w parku:
Ona - Mój słodziutki. Mój kochaniutki misiuńku.
On - Mój cukiereczku najsłodszy, ptaszynko moja, Jagoduś.
Ona - Mój pyszczek najsłodszy, Piotrusiu mój, misiu.
On - Mój skarbuś najdroższy, aniołku mój na wysokościach, Jagodziu moja, mi mi.
Miałam wrażenie, ze w ich związku musi nastąpić kryzys. I nastąpił.
Ona - Kocham cię misiu...
On - Też cię kocham żabulko...
A więc kryzys.
Ona - Kochanie, dlaczego nie kochasz mnie jak kiedyś?
On - Jak to cię nie kocham? Nie słyszysz mych wyznań?
Ona - Ale są jakieś bledsze. Kiedyś mówiłeś do mnie "mój ty skarbusiu", "mój misiuńku". A teraz? Mówisz tylko
"żabulko". Zwykłe "żabulko"!!!
Nic nie jest w stanie mnie już zaskoczyć. Długo mi zajęło, ale w końcu kupiłam to, niedrogo było, to kupiłam. Zaraz zaraz, i co teraz się dzieje? Stoicie naprzeciw siebie, a w powietrzu wisi ta straszna kwestia 'która godzina' tak? I on/ona jest w szoku tak? No to wykorzystaj okazję i zaproś dziada na kawę. Podczas żłopania kawy będzie więcej czasu na przemyślenia, na opracowanie strategii działania. Rada dla niego: Może się tak zdarzyć, powtarzam może tak być, nie musi ale może, ze za kawę trzeba będzie zapłacić. Spokojnie, bez paniki, już ci mówię co masz robić. Powiedz jej że nie zapłacisz, jak ona zacznie prychać w twoim kierunku, dopiero wtedy zapłać. Pamiętaj, że jest maj i że to do czegoś zobowiązuje. Rada dla niej: Może się zdarzyć, niekoniecznie ale może tak być, że on nie będzie chciał zapłacić. Radzę prychnąć w jego kierunku a natychmiast zapłaci. Ależ to przewidywalne! Po wspólnie wypitej kawie - zapewniam - wszystko pójdzie jak z płatka. Pozdrawiam,
Joanna Pelargonia Kołaczkowska
Maj 2009
Żebyście nie myśleli że nie zauważyłam wiosny, zauważyłam i to bardzo. Wyszłam na ganek (tak, mam!), rozejrzałam się uważnie i pomyślałam, co za ścierwo w powietrzu lata i powoduje, że mój nos staje się czerwoną, nabrzmiałą kichawą a oczy łzawią z niespotykaną siłą, co za ścierwo pyli... Toż Lulek po nocach budzi się od mojego posapywania. Brzoza. To brzoza wiosną pyli. Wzięłam siekierę (tak, mam!) i wyrąbałam tę przy moim domu. Lulek - mój prywatny wielbiciel ale i prywatny dureń - rzucił się na ściętą dopiero brzozę i w pięć minut zamienił ją w kawałeczki. Będzie do kominka (tak, mam!) powiedział i podpalił w kominku na znak, że nic nie kuma. Rozejrzałam się znów czując, że nadal coś mi do nosa włazi, nadal w powietrzu to cholerstwo łopoce i bezczelnie powoduje alergię. Hm, mój wzrok padł na brzozę Kozłowskiego, dokładnie Bogdana Kozłowskiego, sąsiada zza płotu. Lulek przeczuwając nadchodzące kłopoty powiedział żebym tam nie patrzyła. Ale oko moje (lewe) nie chciało nie patrzeć, co ja się natłumaczyłam, prosiłam, nawet łzą zalałam ale gdzie tam. Nic nie docierało, łypało groźnie na brzozę sąsiada. Nie było rady, bo i prawe oko zaczęło patrzeć i już tylko czekałam jak żal i nienawiść wleje się w moje serce. JUŻ. Wlało się. Trzymając siekierę ruszyłam wściekle ku zagrodzie Kozłowskiego. Lulek w tym czasie ujechał rowerem (tak, ma!) już cały kilometr, żeby pogotowie wezwać. - I policję!!! - zawyłam za nim, wierząc że usłyszy. Usłyszał.
Weszłam na posesję, podeszłam do brzozy i już miałam rąbać, gdy nagle ujrzałam Kozłowskiego. Był jakiś inny tego poranka, tej wiosny pioruńskiej. Przyjrzałam mu się. Bogdan był płci męskiej - poznałam po urokach osobistych. - A czemuż to sąsiad nagusieńki?
- Umyć się chciałem, deszcz padał to pomyślałem skorzystam.
- I co? Padało?
- Padało.
- To stąd ten blask.
- A pani, pani Pelargonio, dlaczego z siekierą?
- Gdzie siekiera?
- No, tu w dłoni pani.
- Nieee, to nie siekiera. To kwiat, który chciałam panu ofiarować.
I on tak spojrzał... tak jakoś. I stała się jasność. Blask jakiś od niego taki bił, oniemiałam, czułam wlewające się we mnie ciepło, miłość jakaś właziła, na chama. Czułam jeszcze coś... jakieś nowe coś. Jakieś cholerne nowe coś, co latało w powietrzu, bo w nosie mi się zakręciło i kichnęłam w kierunku sąsiada. Topola. Cholerna topola na jego terenie. Musiałam! Nawet nagie ciało Bogdana nie było w stanie mnie powstrzymać. Siekiera wbiła się w topolę, Bogdan zanim zrozumiał co się dzieje zdążył tylko krzyknąć:
- Hola hola!
To były piękne słowa, zapamiętam je na długo, ale jednocześnie rozścierwiły mnie okrutnie, bo znaczyły że Kozłowski czuje się na tym terenie jak u siebie, nie zdając sobie sprawy ile istnień ludzkich zatruwa w tym momencie jego topola. Skoczył do mnie próbując wyrwać siekierę. Odsunęłam się, wystawiłam pazury (tak, mam!) i chciałam chwycić go za tak zwane fraki, ale tam nie było fraków! Zwyczajnie nie było za co chwytać! Goły tors Kozłowskiego nie nosił na sobie ani grama owłosienia. No i jak w takiej sytuacji żyć?! Stałam naprzeciw niego i rozpaczliwie szukałam jakiegoś sposobu, w końcu odepchnęłam go i zaczęłam wyrąbywać topolę, sprawcę moich dolegliwości. Ale Bogdan był czujny i rzucił się na mnie, chwycił za fraki (tak, mam!) i zdarł ze mnie to co miałam na sobie. O ty w mordę, nie było czasu na szarpanie, goła i wściekła wbijałam siekierę w topolę, i wtedy stało się najgorsze, Bogdan zaatakował wskakując mi na plecy. W tym momencie nadjechał Lulek...
Pogotowie się nie przydało. Policjant długo nas przesłuchiwał, najpierw mnie, potem sąsiada, zaś Lulek spędził 2 dni w areszcie za pobicie Kozłowskiego i dostał grzywnę 5000 złotych za ścięcie topoli i brzozy. Nie wolno ścinać drzew - pomyślałam. Lulek zabuli. Lulek mnie kocha. Tak mało brakowało byśmy z Bogdanem... tak mało. Ech... Człowiek się za innymi ogląda a swojego nie docenia. Kobiety kobiety... wiosną bądźcie czujne i spójrzcie na swoje dupy wołowe czułym okiem, może dostrzeżecie w nich jakiś ludzki czynnik, może nawet się do Was odezwą? Jeden warunek, musi pylić brzoza.
Joanna Pelargonia Kołaczkowska
Czerwiec 2008
Czerwiec to smutny miesiąc. Ciepły i kolorowy, pełen truskawek w gębie, ale smutny. W czerwcu dopada mnie uczucie, że właśnie coś się kończy. Za chwilę dzień nie będzie już tak długi, truskawki się skończą, wszystko się skończy. Czerwcowy stres potęguje dodatkowo zakończenie roku szkolnego. W tym bolesnym dla nas okresie przerwaniu ulega proces radosnego zdobywania wiedzy. I to w tak brutalny sposób... Bo ktoś postanowił! A dlaczego? A co z tymi którzy chcą nadal się uczyć? A co z tymi, których wakacje w ogóle nie obchodzą? Studenci w wakacje pogrążają się w chaosie i smutku. Stoją wobec braku zajęć, brak porannego ujadania budzika. Bezmiar żalu, powolne umieranie.
Nie, nie może tak być, Pelargonia musi dać wam radę. Jak bez nauki przetrwać wakacje. Edukacji nie należy przerywać bezsensownymi wypadami nad morze, łażeniem po górach, czy też bezskutecznym podróżowaniem po świecie. Za czym, ja się pytam? Za czym do Rzymu, Paryża, Londynu? Za czym? Żeby obejrzeć, przeżyć, sfotografować a w upalne dni popluskać się w kojąco chłodnych falach morskich? Spróbować lokalnych potraw, porozmawiać z tubylcem, przywieźć muszlę, koraliki, żółwia? A po co, ja się pytam?
Polska jest za piękna by nie zerkać na nią, choćby z ukosa. Ileż milionów uczniów, studentów czy innych ogarniętych żądzą wiedzy ludzi, nagle musi zajmować się szukaniem napojów chłodzących, czy miejsca na plaży. Przecież tu, na miejscu, mamy takie piękne okolice. Rozejrzyj się, spójrz choćby na budynek swojej uczelni. Sięgnij pamięcią wstecz - gdy rok szkolny jeszcze uroczyście trwał - czy zatrzymałeś się kiedy przed budynkiem uczelni by go podziwiać? Jego sklepienie (jeśli ma), jego kolumny (jeśli ma) i jego okna (jeśli ma). Może na co dzień biegnąc za profesorem, czy trzymając go za pęciny nóg nie byłeś w stanie dostrzec cudowności barw lamperii?... Czy przemierzając korytarze uczelni przyjrzałeś się uważnie ścianom, poręczom czy drodze pożarowej? Przecież możesz zorganizować wycieczkę tą trasą. W ten sposób przygotujesz się na pożar, na czas dymu, a uczelnia to przecież miejsce, gdzie jest dużo dymu, czasem nawet siwy dym. A gdy przyjdzie czas pożaru będziesz mógł wykazać się znajomością drogi pożarowej i być może powiedzą o tobie w Teleekspresie! Ale stamtąd już tylko krok do kariery i wtedy może uczelnia nie będzie już potrzebna, a nawet może zaszkodzić.
Przy tym, nawet jeśli nie uda wam się przyczaić w szkolnych murach i bezlitosny los rzuci was na plaże Saint Tropez, nie poddawajcie się psychicznie. Na początek zróbcie sobie spontaniczną powtórkę materiału z pierwszego semestru. Przeczytajcie ponownie wszystkie wykłady, przeróbcie ćwiczenia, a jeśli nie zdążycie, spakujcie do plecaka i weźcie ze sobą na wakacje wszelkie materiały pomocnicze. Pamiętajcie, że oglądając wieżę Eiffla czy pływając gondolą w Wenecji, możecie delikatnie podczytywać wykłady.
Generalnie korzystajcie z życia! Dajcie upust żądzy, jeśli - jak każdy student - potrzebujesz wiedzy, wyjmij notatki i chłoń. Ja cię proszę, chłoń. Ile wlezie chłoń. Jeśli materiał szybko powtórzysz, zabierz się za powtórkę drugiego semestru. Pamiętajcie, że w końcu nadejdzie katastrofa, kiedy to przerobicie już cały zeszłoroczny materiał. Jeśli tak się stanie, nie martwcie się, przeróbcie materiał z przyszłorocznego semestru. Na 2 lata naprzód! Na 5! Zaskoczysz siebie, zaskoczysz wykładowców... zaskoczysz swojego psa. Powiadam ci.
Joanna Pelargonia Kołaczkowska
stronę opracowali: Aśka
Kołaczkowska i Michał Włodarczyk
(michau.wu@gmail.com)